piątek, 28 listopada 2014

Rozdział 29 : Rewelacje Nefertari

Tristan wyprowadził mnie pospiesznie z kostnicy. Dałam mu się prowadzić za ramię. Tris wydawał się być czym podekscytowany i podenerwowany jednocześnie, a ja głowiłam się tylko, co on znów wykombinował. Zastanawiałam się też, jaki związek z tą sprawą ma ten przeklęty symbol. Teraz żałowałam, że wcześniej nie zainteresowałam się, co on oznacza. Przecież śnił mi się co noc, dlaczego zatem nie wydało mi się to podejrzane? Może to dlatego, że po którymś z kolei razie stało się to dla mnie rutyną. Bardziej dziwiłoby mnie to, że się raz nie pojawił, niż że pojawia się cyklicznie. Wiem, być może mam dziwny tok rozumowania, ale powiedzcie mi, co innego mogłabym robić? Zakopać się we wszelkiego rodzaju słownikach symboli i szukać w nich odpowiedniego znaczka? A może od razu zrobić zdjęcie wnętrza mojej czaszki i sprawdzić, czy znak utrwali się na kliszy. Taaa... Nie byłam aż tak ciekawa, żeby wpuszczać sobie lustrzankę przez ucho, a w każdym razie nie do teraz. Bo teraz jestem ciekawa jak cholera, więc jeśli ktoś ma na zbyciu słownik symboli (wiecie, może wasze mamy kupiły kiedyś takowy na jakiejś przecenie czy coś), dajcie mi cynk. Wyślijcie Hedwigę albo kruka jak w Grze o tron.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Rozdzial 28 : Kostnica

//Nimfadora//
Okay, może specem w dziedziny ratowanie życia i leczenia ludzi, ogółem w zakresie medycyny, nie jestem (przypominam, że rozmawiacie z osobą, która na zajęciach z ratownictwa medycznego zabiła fantoma, zamiast mu pomóc*), ale, jak na mój gust, osobę z podciętym gardłem (na szczęście nie aż tak głęboko, by spowodowało to śmierć), podciętymi żyłami i po koniecznej transfuzji chyba powinno się trochę potrzymać na obserwacji, żeby mieć pewność, że wszystko w porządku, a nie wypuszczać już trzeciego dnia do domu, ale co tam. Tristana, który trafił do szpitala w znacznie cięższym na oko stanie niż mój, wyszedł jeszcze wcześniej, bo dwa dni po tym feralnym balu. Tak czy inaczej, jak się głębiej zastanowić, nawet się cieszę, że nie muszę tu spędzić ani chwili dłużej. W życiu tak się nie wyłudziłam jak teraz. Obdzwoniłam chyba pół rodziny, byleby tylko usłyszeć czyjś głos (dyrektor zakazał mówić o tym, co mi się stało, rodzinie, więc omijałam zręcznie ten temat), a w każdym razie kogoś życzliwego. Bo widzicie... Iselde, dziewczyna, z którą od wczoraj dzieliłam salę szpitalną, kiedy tylko dowiedziała się, że trafiłam tu z podciętymi żyłami, doszła do wniosku, że jestem jakąś psychiczną wariatką po próbie samobójczej. I tak się też do mnie odnosiła, o ile oczywiście raczyła się odezwać... Sami więc widzicie, że na nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu z moją "współlokatorką" nie było szans. Czułam się trochę jak plebs przy tej wielkiej jaśnie pani, ale co tam.